niedziela, 2 listopada 2014

Tyle do obejrzenia a tak mało czasu!

W Berlinie naprawdę ciężko wybrać atrakcje mając niewiele ponad jeden dzień tak jak my. Jak podliczyliśmy czas potrzebny na dojazd do lotniska następnego dnia, wyszło nam że nie mamy półtora dnia jak myśleliśmy lecz tylko jeden. Jest tu tyle do zobaczenia, że z pewnością będziemy musieli wrócić, bo jeden dzień okazał się być wystarczający żeby zwiedzić zaledwie wyspę muzeów wraz z zawartością, a to i tak nie w całości.
To nasz hotelik, na dole restauracja, więc całkiem dogodnie. Blisko też metro a co najważniejsze, najbliżej wyspa muzeów :-)


Po drodze tak jakoś zrobiło się swojsko :-)


Bloki z płyty sąsiadują z kamienicami. 


Pierwsze słynne budki z kebabami pojawiają się jeszcze zanim dojdziemy do Alexanderplatz.



Było bardzo ciepło, więc było dużo spacerujących a na Alexanderplatz rozstawili się muzycy.


Coś czego nie było nigdzie w Wiedniu - słupy obklejone ogłoszeniami i sporo reklam. Poczuliśmy się trochę jak w domu :-)


Po drodze na wyspę muzeów mijamy Sony Center, nie zamierzaliśmy wchodzić ale zwróciliśmy uwagę na dość długą kolejkę chętnych.


Tuż przed wejściem na Museumsinsel mijamy imponującą Katedrę Berlińską. Jest ona jedną z największych w Berlinie i tu najczęściej celebruje się msze z okazji świąt państwowych.




Nie zatrzymujemy się długo przy Katedrze, naszym celem na dziś są muzea. Kupujemy bilet uprawniający do kilku wejść i zaczynamy od Galerii Narodowej.





Karmimy oczy m.in. dziełami Adolpha Menzla, jednego z największych realistów XIX w.


Nie mogłam się napatrzeć jak np. została namalowana ta postać, która jest w ruchu, unosi się na palcach lewej stopy, najwyraźniej zaczyna śpiewać. Tak też mówiono o malarstwie tego artysty, że na jego obrazach niemal słychać dźwięk. Zresztą niektóre obrazy można pomylić z fotografiami.


Niedokończony obraz, ponoć sam Menzel postanowił go nie kończyć. Obraz miał przedstawiać Fryderyka Wielkiego, króla Prus, przemawiającego do swoich generałów, postacie miały być silne i opierać się przeciwnościom (dlatego są przedstawione w mroźnym krajobrazie). Nie namalowaną postacią pozostał między innymi sam Fryderyk, który nie był tak mocnej postury jak jego generałowie i to podobno było powodem porzucenia pomysłu - malarz nie osiągnąłby zamierzonego efektu zgromadzenia siłaczy.


Galeria jest spora, obejrzenie wszystkich dzieł zajęło nam ok trzech godzin.



Po Galerii, przeszliśmy do miejsca którego najbardziej nie mogłam się doczekać. Do Neues Museum, gdzie znajdują się bogate kolekcje zabytków Starożytnego Egiptu! W tym popiersie Nefertiti - chluba i duma Berlińskich zbiorów. Po powrocie do domu muszę koniecznie sprawdzić moje zdjęcia zrobione w muzeum w Kairze podczas wycieczki w 2004 r. Wydaje mi się, że fotografowałam tam właśnie to popiersie, ale jak to możliwe skoro Niemcy nigdy nawet nie wypożyczyli go Egiptowi?


Najcenniejsze artefakty znajdują się w szklanych szafach ze ściśle monitorowaną temperaturą i wilgotnością.


Kupa śmieci? Nie, mający kilka tysięcy lat papirus, jeszcze sprzed czasów egipskich faraonów.



Patrząc na to co obecnie dzieje się na Bliskim Wschodzie, ile zabytków niszczeje przy okazji obecnychnwojen, stoję, patrzę na całe ściany przywiezione sto i ponad sto lat temu do Niemiec i myślę sobie, może i dobrze? Przynajmniej mają szansę przetrwać i kolejnym pokoleniom opowiadać niesamowite historie.


Tu na przykład znajdowały się fragmenty bardzo ważnej osoby z dworu faraona (nie zdążyłam zapamiętać którego), a ta osoba była faraona osobistym fryzjerem i strażnikiem diademu. Dzisiejsi fryzjerzy nie mają takich przywilejów :-)




Były też i mumie.


Mumie kilkuletnich dzieci z obrazami pośmiertnymi zamiast masek. To Egipt ale już czasy Rzymian. Mumie spoczywają tu wraz z zawartością.



Mumie są przechowywane w pomieszczeniach bez dostępu światła z ograniczonym oświetleniem sztucznym, więc i zdjęcia kiepsko wychodziły. To jest portret pośmiertny matki owych dzieci. Czas pochówku określono na podstawie jej fryzury, która była już w stylu rzymskim. 





Całe muzeum zwiedzaliśmy ze dwie, dwie i pół godziny. Trochę nas to zmęczyło i odpoczęliśmy jak wszyscy wokół, siadając na murku i popijając kawkę.


Po krótkim odpoczynku przeszliśmy do Pergamonmuseum. 
Nazwa muzeum jest związana z państwem Pergamon (283-133 p.n.e.)
 i jest poświęcone właśnie (nieistniejącym już) państwom i kulturom obecnego Bliskiego Wschodu.










Powyższe zdjęcia to mur pozostały po opisanym poniżej pustynnym Pałacu Mshatta.


Brama Ishtar. To jest ta mniejsza (15 m). Też w sumie fajnie, że kiedyś to tu przywieźli. Teraz, w swojej ojczyźnie, raczej by nie przetrwało. Tak, cała brama wstawiona jest do muzeum, dodatkowo nie jest ona jedyną.








Jest jeszcze ta.







Po obejrzeniu tych wszystkich wspaniałości, wyszliśmy z Museumsinsel jakoś po 16-tej czyli po ośmiu godzinach zwiedzania. Nie sądziłam, że powolne chodzenie może tak wykończyć. W żołądkach też już się pusto zrobiło jakoś :-) Na ostatnich nogach powlekliśmy się poszukać jakiejś fajnej knajpki na obiad.




Łukasz koniecznie chciał sprawdzić tutejsze shisha bary, trafiliśmy więc do przyjemnego lokum, gdzie oprócz shishy serwowali całkiem smakowitą zupkę-krem z soczewicy.


Potem wypróbowaliśmy jeszcze jeden taki lokalik, gdzie wreszcie było WiFi i mogłam popisać bloga.


Było bardzo ciepło w ten sobotni wieczór w Berlinie i we wszystkich knajpkach stołowało się pełno ludzi.




Łukasz postanowił wypróbować słynnego Berlińskiego kebaba i twierdzi, że był bardzo dobry a mięso wydawało się jakieś takie świeższe niż w naszych rodzimych.


Na kebabie zakończyliśmy naszą jednodniową przygodę z Berlinem. Dziś gdy to piszę, jesteśmy już w Budapeszcie. Cały dzień przeleciał nam w zasadzie na podróży :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz